Dzień, który wybraliśmy sobie na powrót do Polski zaczął się ulewą. Dosłownie oberwanie chmury. Uliczki płynęły. Przez chwilę myślałem, że jestem w Wenecji. Wybierając chwilę wolną od opadów około 9 opuściliśmy wynajmowany pokój i pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Stamtąd po niezliczonej liczbie schodów, które okazały się wodospadem (tak, zaczęło padać na nowo) weszliśmy na główną trasę do Splitu. Stwierdzenie przemoczeni do suchej nitki to chyba za mało. Szczęście się jednak do nas uśmiechnęło. Po około pół godzinie zatrzymał się kierowca, który obiecał nas zabrać za 2h do Zagrzebia. Gdy zauważyłem, że ma Polskie tablice, a już odjeżdżał, krzyknąłem: MY TEŻ JESTEŚMY Z POLSKIII!!! Na co on odpowiedział, że jedzie do Gdańska. Nie trudno wyobrazić sobie euforię jaka nas ogarnęła. Jednak do Polski z tym kierowcą nie dojechaliśmy. Dowiózł nas właśnie gdzieś pod Linz, bo dalej jechał do Gdańska, ale przez Niemcy. W tym miejscu szczęście się od nas odwróciło. Od godziny 1 w nocy do 7 rano totalny bezruch, a u nas bezsen(s). Co się ktoś pojawił to zagadywałem, ale nikt nie jechał w pożądanym kierunku. Aż tu o 7 rano przesympatyczny Bośniak zabrał nas na autostradę w kierunku Wiednia. Od niego dowiedzieliśmy się, że w nocy był przymrozek.